To było tak. Wracałam z plaży z Suzanne. Zazwyczaj pływałyśmy na Barcelonecie, bo tam było nam najbliżej. Mówią, że plaża na Barcelonecie nie jest czysta i pewno trochę w tym racji, ale pływają meduzy, więc nie może być najgorzej. Tzn. raz widziałam meduzę, ale to już coś.
Barceloneta to stara, portowa dzielnica Barcelony. Jest tam bar Leo, cały obwieszony wycinkami prasowymi poświęconymi kultowemu gitarzyście flamenco, o pseudonimie Bambino czy jakoś tak. Uliczki są wąskie, domy niewysokie, wszystko zbudowane tak żeby było jak najwięcej cienia. Do mieszkań na parterze wchodzi się prosto z ulicy. Czasem drzwi są otwarte i ulica staje się jakby przedsionkiem czyjegoś mieszkania. Klasyka południa.
W niektórych barach nikt nie mówi po angielsku, a niechętnie nawet po hiszpańsku. Katalończycy. Ale to tutaj jest jedyny w swoim rodzaju bar Qefeteria, gdzie odnaleźć może się każdy cudzoziemiec, a barman jest prawdziwym poliglotą. Wino z beczek można kupić niedrogo - na rogu głównego placu, na przeciwko Qefeterii, u Ricardo. Ricardo wygląda jak Robert De Niro, zachowuje się jak Ojciec Chrzestny. Cena na beczce jest za kieliszek, nie za butelkę, czy jakoś tak, trzeba w każdym razie uważać:)
W niedziele na głównym placu Barcelonety zbierają się dziewczyny z okolicy z dziećmi, jest ich 30 - 40 bez przesady plus dzieci. Siedzą, piją, gadają. Dzieci biegają dookoła. Wszyscy się znają i opiekują nawzajem swoimi dziećmi i rodzicami. Często widywałam tu jednego chłopca, który zawsze był z innymi dorosłymi i zawsze miał przy sobie inny gadżet z Myszką Miki.
Raz widziałam, jak jeden facet na skuterze zajechał w wąskiej uliczce drogę facetowi w samochodzie i w związku z tym, w biały dzień, na środku ulicy się pobili. Ludzie w podskokach lecieli oglądać walkę, zebrało się spokojnie kilkadziesiąt osób. Facet z samochodu dostał w głowę kaskiem skuterowym i wtedy ich rozdzielono.
Zatem lubiłyśmy wracać tamtędy z plaży. I tak pewnego dnia, w jednej z wąskich uliczek, znalazłyśmy sklep "I love kutchi". "Kutchi kutchi" po portugalsku, bo Mara jest portugalką, znaczy "gili gili". Sklep jest maleńki. Mieści się w nim pracownia i galeria. Za kontuarem siedzi Mara, która nie przerywa szycia, wyszywania, plecenia, lepienia i rozmawiania.
Zaprosiłam ją na wernisaż HandMadePoland, ale nie przyszła. Jej chłopak pracuje w akwarium - laboratorium i pech chciał, że chwilę przed wernisażem zmarła niespodziewanie Bardzo Ważna Ryba i chociaż to była niedziela, musiał pobiec do pracy, a Mara z nim, żeby go wspierać, bo był załamany. Więc potem spotkałyśmy się raz jeszcze żeby porozmawiać.
I tak poznałam Marę. Nie wiem czy uda się ja ściągnąć do Polski, bo bardzo dużo pracuje. Jej sklep 6 czerwca będzie obchodził rok. Dlatego zrobiłam z nią wywiad.
WIĘCEJ ZDJĘĆ NA FB
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz